Bigos wyszedl fantastyczny, kopytka tez calkiem znosne, ale stwierdzilam, ze moge im wkrecic troche kitu o kopytkach wszak, odrobine rozpadaly sie... ale w smaku miodzio :) podkolorowalam wiec troche, ze z francuskich ziemniakow to jakos polskie kopytka nie chca tak bosko wychodzic :P
Talerze jednak wyczyscili, pomimo tego, ze aperitif tez jakos obfity mi wyszedl... jednym zdaniem fajnie bylo :)
Z innej beczki to musze sie przyznac, ze przywalilam kg... Alzacja mi wiec bokiem wychodzi ;P i czas sie znow wziac za siebie, bez dwoch zdan!! Jesien bowiem przyjdzie za chwil pare a ja znow bede plakac nad swoja oblesna niedola, ze nie moge gaci na doope wlozyc!
Nie cierpie tego cholernie, ale z tego co widze, juz do konca zycia bede musiala byc na jakiejs diecie, pilnowac co jem i staranniej wybierac menu z karty w kazdej knajpie... i zal mi, bo ja lubie smakowac, lubie wszystko to co sprawia, ze tyje... do kitu z tym zarciem, ze tez to w ogole czlowiekowi do zycia potrzebne :/
A, wiecie co jeszcze? Moj wlasny, rodzony brat nie rozpoznal mnie na ostatnich zdjeciach, ktore im podeslalam!! Pytal naszej rodzicielki, co to za brunete sciska R. na focie... no zenada po prostu :) Nie widzial mnie raptem 1,5 roku a tu sie okazuje, ze mnie ciezko poznac!! Fakt, zmienilam sie, nawet w sobote mi to nasi goscie powiedzieli ogladajac nasze zdjecia sprzed kilku lat, no ale nie spodziewalam sie tego, ze najblizsza mi osoba, moja najblizsza rodzina moze mnie nie rozpoznac!
To sie porobilo :)) Coz, wiec chyba kiedy pojawie sie w Ojczyznie to inni tez mnie nie poznaja... moge wiec tam byc calkiem anonimowo... nie powiem brzmi ciekawie :)
Poza tym rozkrecaja sie moje znajomosci w Miluzie, nie czuje sie tutaj tak samotna jak na polnocy, inaczej sie tutaj jakos zyje, pewnie dlatego, ze jestesmy w miescie... i tylko czasem zateskni sie za cisza i spokojem, i swierzym powietrzem wsi, ktore zostawilismy na polnocy... no ale kto wie, moze w koncu spelni sie moje ciche marzenie o tej chalupce z niebieskimi okiennicami i morzem lawendy do okola... pozyjemy, zobaczymy :)
foto zapozyczone z bloga "Lawendowy dom...od kuchni"
Moje gotowanie tutaj na początku to była tragedia. Kopytka mi też nie wychodziły, bo jak sie okazało używałam nie takiego jak trzeba rodzaju ziemniaków. I wszystko sie wyjaśniło. Nie moglam znaleźć tu odpowiednika naszej kwaśnej smietany, az po okresie prób i błędów odnalazłam coś takiego. Galaretki owocowej takiej, jak w Polsce nie uświadczysz. Kisielu nie ma wcale. Z kuchnią na poczatku miałam poważne przeboje. No ale skoro talerze goście wymietli toś kucharka jak sie patrzy:)
OdpowiedzUsuńmarz, marz...marzenia się spełniają:) ***
No to jestem w domu :) Skoro Ciebie też tu mam. Cudownie! Czekam na to spotkanie, bo kilka kokardek porozumienia zawiążemy na bank :) Wczoraj przeglądnełam kilka kartek archiwum i zrobiło mi się na serduchu ciepło. Dobrze, że jesteś, ech, no dobrze :)
OdpowiedzUsuńtakiego smaka tym bigosem narobiłaś że sama dziś zakupiłam słoik ( nie mam czasu żeby zrobić samej ) super że przyjęcie się udało :) a jak do Polski przyjedziesz to może identyfikator ze starym zdjęciem i imieniem i nazwiskiem?? :D
OdpowiedzUsuńJa poznałam, aczkolwiek zmiana jest ogromna! Kochana - nie zaprzeczysz, że jak się człowiek z krótkowłosej blondynki staje długowłosą brunetką (albo chociaż szatynką) to można mieć problemy z rozpoznawaniem.
OdpowiedzUsuńBigos. Teraz bym zjadła, ale w upały - nie ma mowy.
Buziaki. Przyjeżdżaj!
Pyszne żarcie ale ja bym je robił parę dni. W lato to mi obiad zajmuje tyle czasu co obranie ziemniaków i ich ugotowanie. Szkoda słońca i lata.
OdpowiedzUsuńWagę trzeba pilnować, ale sobie też wyznaczyć kiedy się załamujemy i żremy. Ja na przykład już się lamię przy zupie ogórkowej lub kapuśniaku. Bo nie umiem ich ugotować. Ech słabeńki jestem. Ha, ha, ha.